Śniadanie zamówiliśmy sobie na 8.00, ponieważ wiedzieliśmy, że marszrutka do Tbilisi odchodzi o 10.00. A w Gruzji zjeść śniadanie ot tak na chybcika nie za bardzo można i też nie za bardzo jest to mile widziane. Dlaczego? Przekonaliśmy się już niebawem. Ledwo wstaliśmy, a już usłyszeliśmy krzątaninę na naszym korytarzyku i w kuchni. Żona Pana Miloravy w blokach startowych. Nim się obejrzeliśmy, a na stole wylądowała góra pomidorów, ogórków i papryki słodkiej, ładnie pokrojonych i ułożonych na rozłożystym talerzu. Dalej wjechał makaron, ser owczy. Przedpokój wypełnił się także aromatem ciepłego lawaszu. Do tego jeszcze ser biały lekko słonawy, jajka i talerz owoców. No i my mamy to zjeść wszystko w przeciągu godziny? A Pani się do nas uśmiechnęła i podała jeszcze kagę – słodkie, pyszne ciasto drożdżowe z dodatkiem miodu z domowego wypieku wprost rozpływające się w ustach. Do tego herbata Azercay. Tak z Azerbejdżanu, ale to problem na osobną historię. Zaczęliśmy pałaszować. Widzę kątem oka, iż Pan Merab niesie coś w karafce. Oho…9.00 rano, a my już obowiązkowo musimy być po małpeczce czaczy? Zastosowaliśmy manewr wymijający, tłumacząc się refluksem żołądkowym. Pan Merab z rozbrajającą szczerością odpowiedział, że on od 40 lat na to choruje i leczy się czaczą. Wówczas moja żona wpadła na genialny w swojej prostocie pomysł. Powiedziała, że jest w 2 miesiącu. I poskutkowało. Nie widać, ale można się łatwo wykręcić od picia. A ja się uśmiechnąłem i dałem do zrozumienia, iż oboje to bardzo przeżywamy. Pan Merab spojrzał na żonę, nic nie powiedział i poszedł sobie, ale? Ale zostawił karafkę, na wszelki wypadek.
Po śniadaniu nie mogliśmy wstać z krzeseł, a tu jeszcze będzie trzeba zejść na dół do miasta z kilkudziesięciokilogramowymi plecakami. Czułem, że Gospodarzowi jest przykro z powodu akcji z czaczą. Zaszedłem do domu i spytałem, czy mógłby pokazać, z czego ją zrobił. Naturalnie bazą była skórka od winogron i spirytus, potem zaszliśmy do ogrodu, Pan Merab kucnął i zaczął wyliczać, że dodał do tego różę, szczyptę natki i potem już nie za bardzo wiedział co dalej, a ja w duchu dziękowałem, że jednak nie próbowałem czegoś, co nawet producent nie jest tego pewien. Pamiętajcie, uważać z ta czaczą!!!. Podziękowaliśmy też Pani za pyszne i syte śniadanie, a w szczególności za wspaniałe ciasto. Włożyliśmy plecaki i w drogę…
Pożegnaliśmy się z Państwem Milorava i cóż, poszliśmy w dół do centrum Telavi, aby złapać przejazd do Tbilisi. Obok bazarku był plac, na którym stały taksówki i marszrutki wiozące ludzi we wszystkie strony świata. Bazarek zwiedziliśmy dzień wcześniej. Składał się z dwóch części, krytej, gdzie stragany mieli Gruzini oraz wierzchniej, gdzie handlowali przede wszystkim Azerowie. Środek nie zachwycał, troszkę brudnawo, średnio przyjemnie, towar jakiś taki nie zachęcający do nabycia. Pomidory skapcaniałe, ogórki także, ziemniaki widać, że nadpsute i do tego ten półmrok. Sprzedawcy też niezainteresowani nami. Wyszliśmy z hali i jakbyśmy wstąpili do innego świata. Smagłe, azerskie twarze witały nas uśmiechem i rzędem złotych zębów. Proponowali, abyśmy spróbowali dojrzałych, umytych dorodnych pomidorów, papryki zielonej, ogórków, moreli, brzoskwini. Panował pełen porządek, wszystko takie poukładane, w rządki. I było czysto. Nawet azerscy sprzedawcy mąki, czy mięsa baraniego sprawiali wrażenie wyjętych z pralki. No i gdzie w takim razie był ruch? Wiadomo. Dziś bazar od godzin porannych również był pełen na zewnątrz, wewnątrz nie zaglądaliśmy. Z taksówką nie było problemu, widząc postacie z plecakami poszybował ku nam, jak obłok pszczół, cały zastęp kierowców. Cóż kto pierwszy dopadł, ten nas miał. Akurat brakowało Panu dwóch osób do jego łady. Zdecydowaliśmy się na jazdę taksówką, mimo iż droższa o 3 lari na łebka od marszrutki, ponieważ jechała do Tbilisi przez Góry Gombori. Miało to zająć planowo 1,5 h, a nie trzy jak przy marszrutce, która omijała ten masyw górski. Po załadowaniu się podjechaliśmy na stację benzynową. Musieliśmy wyjść z auta i wyjąć bagaże, bo samochód był na gaz. Zauważyłem, że bardzo dużo starych aut miało instalacje gazowe. Ruszyliśmy ponownie. Pogoda nie za pewna. Wspinaliśmy się, wspinaliśmy… z prędkością 90 km/h. Jechaliśmy tak dynamicznie, że nawet ciężko było zrobić zdjęcia gór, a przyznać trzeba że były śliczne. Wiedzieliśmy też, że w Gombori można organizować sobie nawet kilkudniowe trekkingi. Patrząc na te zalesione aż po czubki szczyty oraz przemykającą mgłę pomyśleliśmy, że w kiedyś będzie trzeba przyjechać w ten region na dłużej. Tymczasem minęliśmy przełęcz i zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Nawet nie wiedziałem, że łada potrafi się rozpędzić do 120 km/h. Na prostej drodze nie było problemu. Gorzej, że Pan z taką prędkością pokonywał też zakręty, serpentyny, a także inne przeszkody na drodze… ciężarówką ziuuuu, ciężarówka i zakręt ziuuuu, traktor i ciężarówka z naprzeciwka przed zakrętem ziuuuu…. To był pierwszy raz, kiedy źle czułem się jadąc i dostawałem wytrzeszczu oczu. Tyły zgłaszały, że jest im niedobrze. Pan pruł dalej i zwolnił dopiero, kiedy dojechaliśmy do drogi krajowej między Sagarejo a Tbilisi zwolnił. Paradoks gruzińskiej jazdy? Czy obawa przed policyjną kontrolą na lepszej jakości drogach? W Tbilisi byliśmy przed 12.00…