Czufut Kale – skalne miasto, twierdza. Tak zwykle jest opisywana w przewodnikach. Dla mnie Czufut Kale to świadek burzliwej historii Krymu. Zamieszkiwali ją Alanowie, Goci, Grecy, a najdłużej Karaimi, czyli potomkowie tureckich Chazarów, którzy w VIII w n.e. przyjęli zmodyfikowaną wersję judaizmu z rąk pewnych dwóch misjonarzy z Bliskiego Wschodu. Wszystkie ludy zamieszkujące wzgórze znajdywały tam schronienie przed napadami obcych. Ponieważ część grupy nie mogła lub nie chciała iść na piechotę, kolega wziął piechurów, ja zaś wybrałem się z pozostałymi UAZ-em. Podjechały dwa woziki, nasz miał kłopot z zapłonem. Ruszyliśmy. Początkowo droga biegła asfaltem. Dopiero za wioseczką Sałaczyk zaczęła się jazda. Tak trzęsło, że mi komórka wypadła z kieszeni. Paniom z tyłu było jeszcze zabawniej. Tu zakrętas, tam zakrętas. Przed nami jechał wozik, to tak nakurzył, że musieliśmy przystanąć, aby było cokolwiek widać. Ruszamy znów. Nagle?! Nagle z prawej strony ściana kurzu. Mija nas terenówka z Rosji. Poznajemy po rejestracji. Jest szybsza i delikatnie rzecz ujmując bardziej zadbana. Mijamy pieszych. My się śmiejemy i machamy. Oni raczej niekoniecznie. Dosięga ich ściana kurzu i świst drobnych kamyczków wystrzelonych spod naszych kół. Taka zabawa trwa 25 minut. Jak pomyślę, że czasem taki wozik, gdzieś na stepach lub na pustyni jest naszym domem przez wiele dni… Udaję przed grupą, iż też mnie wytrzęsło.
Parking dla UAZów zlokalizowany jest na starym karaimskim cmentarzu, z którego pozostał już tylko ślad w księgach. Wchodzimy do Czufut Kale wschodnią bramą. Po dłuższej chwili jesteśmy w centrum ruin miasta, które jeszcze w XVIII w. liczyło 50 tys. mieszkańców. Do dziś zachował się w zasadzie dom naukowca Abrahama Firkowicza (to jedna z najsłynniejszych rodzin karaimskich), dwie kienesy (świątynie karaimskie) – jedna z XIV w., druga z XVIII w. Na dziedzińcu przed kienesami robimy mały odpoczynek. Znajduję tablicę w języku karaimskim zapisywanym naturalnie w alfabecie hebrajskim. Kiedy Niemcy w 1941 r. weszli na Krym, od razu wiedzieli, że Karaimi to nie Żydzi i zostawili tę społeczność w spokoju. W tym czasie Czufut Kale było już dawno opuszczone przez Karaimów i Ormian. Kiedy bowiem w końcu XVIII w. Chanat Krymski stał się częścią Rosji, znaczenie stracił pobliski stołeczny Bakczysaraj. Ludzie za pracą powędrowali do nowych miast. Zrobiliśmy rundkę po pieczarach i zdjęcia na okoliczne wzgórza, które wyglądają jak małe płaskowyże. Wsiadamy do UAZów i zjeżdżamy do Sałaczyka na prawdziwą tatarską ucztę…
Czufut Kale zwiedzaliśmy w piątek. To dla muzułmanów dzień świąteczny. Dlatego planując ucztę z tatarskimi daniami trzeba było wziąć pod uwagę, iż do godziny 13.30 nikt w knajpach nie będzie się kręcił, ponieważ wszyscy mężczyźni (a wiadomo, obsługa gastronomiczna w krajach islamskich jest w zasadzie męska) w tym czasie są w meczetach na piątkowym kazaniu – chutbie. Na Krymie, tak jak w Turcji kazania prowadzone są w językach miejscowych. Tu w Sałaczyku po tatarsku i rosyjsku. Niestety, to efekt przesiedlenia całego narodu krymskotatarskiego przez Stalina w 1944 r. do Azji Środkowej. 3 pokolenia były odcięte od swojej ojczyzny i wielu z nich zapomniało język albo nigdy w nim nie mówiło. W naszej knajpie z garstką obsługi można było się dogadać po turecku lub łamaną tatarszczyzną.
Przed wyruszeniem na Czufut Kale wybraliśmy menu, teraz część grupy wracająca UAZami czekała na „piechurów” i kelnerów, którzy jeszcze nie wrócili z modlitwy. Moją uwagę przykuły 3 stoiska, gdzie kobiety sprzedawały tespihy, torebeczki, tjubetejki na głowę i magnesy. Dwie z nich rozmawiały po turecku, najstarsza pamiętająca wywózkę z czasów wojny, tylko po tatarsku. Podobne języki, a jednak nie zawsze wszystko zrozumiałe. Dwie młodsze panie wróciły na Krym na przełomie lat 80-tych i 90-tych XX w. Najstarsza Pani dopiero w 1999 r. Mówiły, że ciężko się żyło w Uzbekistanie. Najbardziej narzekały na odcięcie od tradycji i religii, że nie pozwalano się modlić… nawet w domu. Tutaj jest też ciężko, ale przynajmniej panuje swoboda religijna.
Najstarsza Pani po rosyjsku (próbę zrozumienia wszystkiego po tatarsku w końcu odpuściłem) opowiadała mi, że pewnego jesiennego dnia 1944 r. przyszło NKWD i kazało się zabierać w ciągu 15 minut z domu. Ona miała wówczas 10 lat. Wzięli tylko to, co mogli zmieścić pod pachą i do pociągu. Wyrzucili ich na piachu i kamieniach niedaleko uzbeckiego Urgenczu. Wróciła późno do kraju, ale zaznaczyła że starszym było trudniej podjąć decyzję o powrocie, bo nosili w sobie traumę tułaczki. Teraz Tatarzy zmagają się z Państwem Ukraińskim, które pozwala im jedynie na 1 godzinę tygodniowo gramatyki tatarskiej w szkołach. Nawet nie nauka języka. „…Ale chociaż dobrze, że meczety pozwalają budować… – mówi miła starsza pani”. Rozmowa fajna, przy okazji straciłem mnóstwo kasy na książki, magnes i tjubetejkę. Mężczyźni wrócili i zrobił się kocioł jak w klasycznym tureckim kerwanseraju. Wszyscy się uwijają, latają, potrawy też, ale każda trafia gdzie ma trafić. Uczta była wspaniała. Z kolegą wzięliśmy szaszłyki z tatarskim czajem. Jedne z najpyszniejszych jakie kiedykolwiek jadłem. Byliśmy chyba głodni, bo najpierw zjedliśmy, a potem zrobiliśmy zdjęcia… Serefe i Sah Ol!!! (pisownia tatarska).