To było już chyba na Jukatanie. Jechaliśmy w stronę miasteczka Merida i zatrzymaliśmy się na moment przy plaży nad Zatoką Meksykańską niedaleko miasta Campeche. Plaża zwyczajna. Nic specjalnego, można było pobrodzić w bardzo ciepłej wodzie. Moją uwagę przykuły muszelki. Niektóre z nich miały swojego lokatora. Widać było bowiem wyraźnie, jak po dnie się przemieszczały. Muszelki zawsze przywoziłem dla Babci, o ile przepisy danego kraju pozwalały na wywóz takich rzeczy. Wówczas w Meksyku nie było żadnych regulacji dotyczących tego tematu. Zabrałem się więc do zbierania. Zielone, czerwone, lekkie, zatem chyba puste były. Torbę pełną muszelek wrzuciłem obok plecaka do jeepa. Przyjechaliśmy do Uxmal i poszliśmy na zwiedzanie. Wychodząc z samochodu zauważyłem, że torba lekko się rozdęła. Po powrocie widzę, że dwie muszelki uganiały się za sobą po samochodzie. Salwa śmiechu. Trudno, trzeba ich dowieźć jakoś do Cancun. Parę dni przetrzymają. W hotelu na wszelki wypadek zostawiłem całą torbę w umywalce. W nocy zbudził mnie trzykrotny stuk. Zaspany poszedłem w stronę łazienki, zapaliłem światło i co? „Martwe” trzy muszelki skakały sobie po posadzce, a reszta próbowała rozerwać torbę foliową. Dosłownie z każdej wyjrzał większy lub mniejszy krabik. Całą wesołą ferajnę trzeba było zebrać znów do kupy i wrzucić do samochodu. Na drodze do Cancun co jakiś czas trzeba było potrząsać torbą, to się towarzystwo chowało w dziuplach. Wieczorem na plaży w Cancun wyniosłem „moich towarzyszy” na piasek. Mam nadzieję, że Morze Karaibskie spodobało im się i różnice w poziomie zasolenia ich nie zabiły.